poniedziałek, 8 grudnia 2014

Wigilijne opowiastki: Siano zamiast mózgu.

Boże Narodzenie to chyba jedyne tak wyczekiwane święto. No, poza sylwestrem. Ale sylwester to chyba nie święto. Bo jakie? Święto picia wódki czy składania postanowień, których i tak nie dotrzymujemy? Ale nie o sylwestrowej nocy chciałam pisać...

KIEDYŚ z utęsknieniem czekało się na Wigilię. Nie mogliśmy się doczekać ubierania choinki, nawet pakowanie prezentów sprawiało nam frajdę. Nie wspominając już o rodzinnym krojeniu sałatki! (Wy też z mamą/babcią/tatą/bratem/wujkiem/kuzynem/psem/chomikiem siadaliście do stołu, gdzie każdy dostawał swój warzywny przydział?). Cały rok czekania, żeby tydzień przed świętami usłyszeć "Merry Christmas Everyone", oglądać świąteczne wystawy sklepowe i oczywiście zjeść czekoladowego mikołaja (ja zaczynałam od głowy, a Wy?). Święta miały magię. Dlatego, że nie trwały cały rok. Tylko ten jeden cudowny tydzień (+-).

TERAZ już przed WSZYSTKIMI ŚWIĘTYMI w sklepach obok zniczy pojawiają się czekoladowe mikołaje i renifery z Kinder Niespodzianki. Dwa miesiące przed! Mam sobie kupić i czekać do świąt aż spleśnieje ten biedny mikołaj? Czy kupować codziennie po jednym z niecierpliwością czekając na Gwiazdkę? Luz, nie jest jeszcze tak źle. To tylko czekoladowy mikołaj. PO WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH to już BOŻE NARODZENIE pełną parą. Świąteczny wystrój sklepów. na każdym kroku możesz kupić gadżety tematyczne, choinki i inne pierdoły. Zaczynają się promocje świąteczne, zestawy prezentowe. Po 6 grudnia to już koniec..."Merry Christmas Everyone" atakuję Cię z każdego sklepu, a żywi pseudomikołajowe stoją co 5 metrów. Wszystko jest wszędzie. Wydaje Ci się, że święta trwają wiecznie, bo już od września można spotkać ciężarówkę coca-coli, którą zapewne prowadzi Święty. Taka współczesna wersja renifera.

Kiedy wreszcie nadchodzi wieczór Wigilijny jesteśmy już nim zmęczeni. A przed nami jeszcze ta szopka przynajmniej do Trzech Króli, ale tak naprawdę to do Walentynek. Ile można?! W efekcie mam wrażenie, że zamiast mózgu mam już to sianko wigilijne. Co będzie po świętach? Zamienię się w bałwana? Albo zostanę jedną wielką kupą siana.

Magio Świąt, wróć! Błagam. A speców od reklamy, marketingu i innych czarów proszę o spuszczenie z tonu...zarobicie wystarczająco dużo jak klimat świąteczny zacznie się po mikołajkach... 



U mnie w mieszkaniu jedynym świątecznym akcentem są jakieś sztuczne, czerwone patyki w "wazonie' po Frugo.



czwartek, 4 grudnia 2014

Gdzie hejterów 6, tam nie ma co jeść.

Hejter to powszechnie znana kreatura internetowego świata. Obrzydliwa kreatura! Wszyscy zgodnie hejtujemy hejterów. Uważamy ich za malkontentów. Za niezbyt wiarygodne źródło krytyki. Hejter po prostu musi krytykować. WSZYSTKO I WSZĘDZIE. Narzekacz pospolity (hejter-przyp. autorki) to nędzy, mały człowieczek, który z powodu swojego nieudanego życia, musi zatruć życie innym. Tym, którym według niego jest lepiej. Biedak robi z zazdrości, z rosnącej frustracji, z bólu odnoszonej porażki.




W KAŻDYM Z NAS DRZEMIE HEJTER.


Czy zastanawialiśmy się kiedyś dlaczego tak nienawidzimy hejterów? Może dlatego, że sami nimi jesteśmy? 


Ile razy mówimy komuś komplement w porównaniu do tego ile razy krytykujemy ową duszyczkę? NO ILE JA SIĘ PYTAM?! Przyznawać się!


Ja częściej słyszę: "nudo piszesz", "powinnaś coś zmienić na tym blogu", "pisz o sobie zamiast o kimś" niż: "ale super post", "jestem z Ciebie dumna", "oby tak dalej". Jak się nie podoba to po co czytać? Po to, żeby zhejtować? 
Czasami od bliskiej osoby zdarza mi się usłyszeć, że jestem głupia a przez 2 tygodnie ani jednego miłego słowa. Sama ciągle marudzę, narzekam na wszystko. Krytyka to moje drugie imię (o czym świadczy w pewnym stopniu ten blog). Rzadko zdarza się, że jestem zadowolona i nie mam się do czego przypieprzyć.


Nawet nie jesteśmy świadomi ile hejtów płynie z naszych ust. I jak bardzo nas to buduje. Wcale nie jesteśmy lepsi od tych znienawidzonych "hejterów". Bo niby dlaczego mielibyśmy być? Niech sobie wypisują w internetach smutne losu krytyki. My zazwyczaj wylewamy ten kwas na buźki naszych rodzin, przyjaciół, sąsiadów czy listonoszy. Nie ma różnicy. Bo czy ja usłyszę od chłopaka, że jestem głupia czy przeczytam komentarz anonimka, nic się nie zmieni. Boli tak samo.


Ale jak ze wszystkim, są dwie strony medalu. Hejtującemu robi się lepiej, zhejtowanu gorzej. Nigdy nie będzie złotego środka. Której dobro musi wygrać. Taka ludzka natura. Żywimy się cierpieniem innych. Czujemy się lepiej jak komuś przywalimy. O taak, oby jak najmocniej. A najlepsze jest to, że oczywiście mówimy to w dobrej wierze. Obłudo, matko nasza. Muszę powiedzieć Gieni, że ch***wo wygląda w nowej sukienkce-nie może się przecież dziewczyna tak skompromitować! Jaka bohaterskość, Nic tylko na ołatrze.



DROGI HEJTERZE POZDRAWIAM CIĘ SERDECZNIE, PRZYJACIÓŁKA HANIA.


PS. Odwalić się ode mnie, BUZAKI :*

poniedziałek, 1 grudnia 2014

"Wiecie kim jestem?", czyli długa i nudna recenzja filmu.

Nie będę przepraszać za przerwę, bo...to nie ma sensu. 


Dzisiaj nietypowo (nie chcę powiedzieć: z dupy) recenzja filmu. Taak, czasami poza serialami zdarzy mi się obejrzeć coś innego. 

Na ten film wpadłam przypadkowo, nikt mi go nie polecił, nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Z jednej strony się nie dziwię. Nie jest to holiłódzka supermegaprodukcja. Nie gra tam ani DiCaprio ani Ryan Gosling. Nie ma efektów specjalnych w stylu "Gwiezdnych Wojen". A co w takim razie ma ten film? Szczerze? Nic. Nawet nie było reklamy, bo i miliardowej inwestycji nie było. 

Wracając do tematu...dziwię się jednak, że nikt mi o nim nie napomknął. Przecież na pierwszy rzut oka głównym motywem filmu jest seks. A seks się sprzedaje. Chyba. Albo sprzedawał. Sama już nie wiem. 





Naprawdę nikt nie oglądał tego filmu? Czy po prostu nie warto o nim wspominać?



"WITAMY W NOWYM JORKU."

Film opowiada o władzy, pieniądzu, seksie. Przeplatają się tam gdzieś nawet uczucia. Produkcja oparta jest na historii francuskiego ekonomisty i szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którego wielka kariera kończy się nieco kontrowersyjnie.





Co mnie urzekło w tym filmie? Matko, nie wiem. Urzekł mnie napis na plakacie: zapraszamy do kin studyjnych. Lubię niekomercyjne, nieprzesiąknięte hollywoodzką arogancją filmy. Wolę sięgać po filmy, które przekazują ciekawe wartości, w sposób nieoczywisty (chociaż wydawałoby się, że oczywisty-masło maślane). 

Fabuła to oklepany już motyw nadużywania władzy przez polityków. Nie mamy tu nic odkrywczego: skorumpowany, owładnięty żądzą władzy polityk i jego grzechy. Seks, agresja, narkotyki, alkohol.
Nie jest ona przedstawiona w sposób zaskakujący. Po prostu. Bohater ma władzę i pieniądze. Nie liczy się z nikim i niczym (oprócz swoich żądz). Korzysta z usług prostytutek, zdradza żonę, nadużywa alkoholu, bierze narkotyki. Żyje mu się dobrze (co potwierdza jego tusza). Jednak sielanka się kończy, kiedy próbuje zgwałcić pokojówkę. Wtedy wychodzi drugie dno całej historii. Jak się okazuje polityk jest uzależniony od seksu. To choroba, z którą bohater nie może sobie poradzić. Niekorzystnie na stan jego zdrowia wpływają możliwości wynikające z bogactwa i pozycji społecznej. BIEDACZYSKO.





Film ukazuje pewną drogę. Najpierw rozpustną, później ścieżkę męczennika strąconego z piedestału. 

W ekranizacji jest dużo sprzecznych emocji, momentami nie ma ich w ogóle. Momentami stara się nas zaskoczyć a czasami zanudzić. Dosadne (ale też nie aż tak dosadne, bez przesady...) sceny seksu a potem nudne dialogi przez milion czasu. Niby przestroga przed nadużywaniem władzy, gdzieś tam apel o to, aby nie dać się stłamsić i nie bać się (jak się okazuje za sprawą biednej pokojówki, bohater miał na swoim koncie więcej takich występków, nikczemnik!) i takich różnych rzeczy można się doszukiwać. I ktoś się na pewno doszukał. Chociaż film w sumie nudny, nie dotrwałam do ostatnich 5 minut i nie wiem czy został uniewinniony czy skazany. 

Coś mnie jednak urzekło. W końcu dotrwałam prawie do końca.

Może to Gerard Depardieu. Nie lubię go. W ogóle nie lubię francuskich filmów, tzn. filmów w których mówią po francusku. Chociaż sam francuski to piękny język. Zwłaszcza Francuzi...są piękni...ale wracając do Depardieu. Uważam, że zagrał fantastycznie. Zaraz się doczepicie, że nie miał co zagrać. Tylko stał/siedział, ew. kawałek szedł. Charczał i udawał, że uprawia seks. Nawet za dużo nie mówił. Jednak uważam, że to jego lepsza rola. Grał bardzo...prawdziwie. Nie widziałam aktora tylko uwikłanego polityka. Widziałam te emocje lub ich brak wtedy, kiedy nie powinno ich być. Brawo. Nawet charczenie było bardzo przekonujące, chapeau bas. 

Podsumowując, obejrzyjcie ten nudny film o oklepanej tematyce przedstawionej w sposób przewidywalny. Warto. Serio. 

Polecam, Hania.

wtorek, 18 listopada 2014

Spowiedź osobista część pierwsza.

BŁAGAM O WYBACZENIE.

Moja systematyczność jest...jaka systematyczność?! Nie ma jej wcale. Nigdy nie należałam do grona wspaniałych osób, które zaraz po przyjściu ze szkoły odrabiały lekcje. Czekałam do ostatniego momentu, czyli do przerwy przed danymi zajęciami. Najczęściej też moja kreatywność ograniczała się do spisania zadania z matematyki od kogoś. Polskiego nie odrabiałam w ogóle, bo zazwyczaj było to jakieś twórcze zadanie, więc jak tu zerżnąć? Chowałam głowę w książkę i liczyłam, że nauczycielka nie poprosi o moją pracę. 




Co się zmieniło? Chyba nic. Dobrze, że nie ma zadań domowych na studiach, bo pewnie bym ich nie robiła. Uczę się też na ostatnią chwilę (Mamo, nie czytaj tego!). Tak jest ze wszystkim. Wstaję 2h przed wyjściem, ale biegnę na ostatni autobus, żeby jakimś cudem zdążyć na zajęcia. Albo chociaż spóźnić się góra 15 minut...staram się regularnie wynosić śmieci, żeby nie wysypywały się z kosza. Efekt? No...wysypują się. Dopóki ktoś z domowników nie wyniesie tego świństwa.

I tak też wygląda sprawa z blogiem. Usprawiedliwiam się tym, że nie mam czasu pisać. Przecież studia, praca, inżynierka i milion innych spraw pochłaniają mój cenny czas. W większości pochłania mnie łóżko i seriale. I tak się staram i staram i obiecuję, że się zmienię. I obiecuję, bla, bla, blaaa.





Do sedna. Chciałam napisać najpierw o mężczyznach, którzy zmienili moje życie na LEPSZE. Ale mi się odechciało. 

Wpadłam na pomysł, że napiszę o tym, co lubię w dużych miasta. BO KOCHAM DUŻE MIASTA! Ale chyba też mi się odechciało. Ale może mi się zachce. Więc...


KOCHAM DUŻE MIASTA, BO...


1. UWIELBIAM LUDZI W TRAMWAJACH. Uwielbiam w nich wszystko. Me serce skacze z radości, kiedy nie mogę wyjść z tramwaju, bo istotki chcące do niego wejść blokują mi drogę. I ta chwila zawieszenia: my stoimy w środku, oni na zewnątrz i nic-bezcenne. Lubię też kiedy wchodzą do pojazdu i zatrzymują się zaraz za drzwiami. W efekcie ludzie się nie mieszczą, cisną się jak galarety w tym "przedsionku" a środek autobusu jest wolny. O! Kocham też siedzące siatki z zakupami-takie zmęczone biedactwa. Ja postoję, spoko.





2. SZEROKA GAMA PRODUKTÓW W SKLEPACH. Chcesz zrobić na obiad faszerowaną cukinię. Idziesz do sklepu i dostajesz cukinie-norma. Może wydawać się to dziwne, ale pochodzę z małej mieściny. Tam, cukinia była towarem egzotycznym. Rzadko można było dostać ją w sklepach.

3. KOLOROWI LUDZIE NA ULICACH. Miło się patrzy na ludzi, którzy mają odwagę podążać za swoim stylem. W dużych miastach codziennością jest bycie sobą. Nikt Cię tu nie ocenia. Masz sobie różowe włosy-to już nawet oklepane. Dziwne ubrania, okulary czy fryzury? Nie ma czegoś takiego. 

4. ANONIMOWOŚĆ. Wyjdź w Kleczewie do sklepu w dresie z tłustymi włosami i Bóg jeden wie z czym na twarzy. No śmiało, idź. Zaraz będą komentarze, plotki, niestworzone historie. Oczywiście wszyscy Cię zobaczą a nawet jeśli kogoś ominie ta przyjemność to na pewno dostanie lepszą wersję.

5. HAMBURGERY. Kocham jeść. Kocham hamburgery. Jeść oczywiście. Skoro możemy dostać cukinię, to dostaniemy też pyszne hambuksy. CO NAJWAŻNIEJSZE dostaniemy jest też w nocy po szalonej imprezie, czyli wtedy, kiedy są najbardziej potrzebne! Takie z dobrego mięsa (nie mrożonego, biedronkowego gluta) ze świeżymi warzywami w dietetycznej bułce grahamce! R A J.





Uf, napisałam. Mogę wrócić do seriali.

Pozdrawiam, Firanka.

PS. Zdjęcia idealnie pasują, ponieważ z BRAKU CZASU zostały zrobione w dużym mieście w drodze po CUKINIĘ do Biedronki.

czwartek, 30 października 2014

GARDEROBIANA recepta na udany związek.

Jesteście razem 100 lat. Moglibyście nie jeść, nie pić, nie oddychać, do życia potrzebna wam tylko miłość. Cóż za romantyzm! Przychodzi taki czas, że decydujecie się na wspólne poŻYCIE. Rozpoczyna się Wasze: dopóki śmierć Wasz nie rozłączy.





Ciekawe kto kogo pierwszy zabije. 

Sama decyzja o wspólnym życiu to początek. Trzeba to życie zaplanować. Wybrać miejsce na realizację Waszych miłosnych planów. NO WŁAŚNIE. Przydałby się dom. Zabawę czas zacząć.

Ty (kobieca Ty) planujesz sobie: mój gołąbeczek wybuduje mi garderobę. Taką ogromną, z miękkim dywanem na środku. Z milionem szafek, podświetlanych półek na buty (na całej ścianie oczywiście!) i torebki. W rogu będzie stała urocza, biała toaletka z dużym lustrem i babcinym fotelem. Na środku garderoby obowiązkowo znajdzie się pufa, żebym NIE MUSIAŁA STAĆ zastanawiając się godzinami w co się ubrać. I tak sobie planujesz, wybierasz meble, faktury, robisz projekt w głowie, już wyobrażasz sobie te ubrania pięknie poukładane w wymarzonej garderobie. Potem przychodzi on i mówi: "GARDEROBY NIE BĘDZIE! Rozumiesz, brak pieniędzy, trzeba inwestować, odkładać. Za trzy lata musimy wybudować (czy tam wykopać) stawek w ogrodzie." Pierwsze co przychodzi Ci do głowy: po****** go?! Żartuje na pewno ten mój ukochany. Jednak on dalej snuje swoje plany. Będzie staw. Ogromny. Wyhodujemy w nim rybki. Będziemy łowić. 






Przed oczami masz wizję tego stawu. Stoisz z wędką, twój ukochany po drugiej stronie waszego wodnego cuda. Nagle coś ciągnie twoją wędkę...ooo, jeeeest!!! Właśnie wyłowiłaś suma. GRATULUJEMY.



Prędzej utopię Cię w tym stawku niż zrezygnuję z garderoby na rzecz niedzielnych, wędkarskich rozrywek na podwórku.







Drugiej strony zawsze możesz założyć swoje piękne, czerwone szpilki, ubrać małą czarną i łowić ryby ze swoim mężem. Zachowasz odrobinę swojej osobowości a jednocześnie uratujesz swoje małżeństwo. Czasami trzeba iść na ustępstwa.

Ale jeśli chcesz mieć naprawdę udane małżeństwo jest na to recepta! Rozwiązanie idealne! Wrzuć swoje ubrania do stawku (znajdziesz tym sposobem dla nich miejsce) i niech twój luby wyławia Ci je! Ty będziesz miała wodną garderobą, on wodną radochę, wszyscy będą szczęśliwi a jednocześnie będziecie mieli wspólne zainteresowanie wędkarsko-ubraniowe. 

Jest jeszcze inna opcja-dla miłośników kolejek górskich. Jednak nie warto się ograniczać. Dlatego proponuję połączyć wszystkie te atrakcje. Możecie jeździć z mężem nad/wokół stawku kolejką i łowić twoje ubrania. Wyobraźcie sobie jaka frajda!


Jakiś morał z tej bajki? Receptą na udany związek jest kompromis. Chyba.





POZDRAWIAM WSZYSTKICH ZAKOCHANYCH, szczególnie tych budujących dom.

poniedziałek, 27 października 2014

Internetowa analiza

Internet to nie tylko kopalnia wiedzy, źródło rozrywki czy miejsce spotkań. Internet to miejsce, w którym rodzą się POTWORY.





Spostrzegawcze oko obserwatora zauważy wiele typów internetowych osobowości. Od duszyczek, które muszą pochwalić się dosłownie wszystkim na fejsbuczku czy instagramku (zdjęcie jedzenia nikogo już nie dziwi! Są ciekawsze rzeczy, którymi można się pochwalić) po osoby, które żyją z nienawiści do wszystkich, którzy istnieją w internetach.


Jak każdy współczesny osobnik spędzam dużo czasu w cyber przestrzeni. Uczę się dzięki notatkom zamieszczonym w sieci, robię zakupy, pielęgnuję różne znajomości czy realizuję swoje pasje. Z tych wszystkich czynności, moją ulubioną formą spędzania wolnego czasu (oczywiście oprócz oglądania seriali!) jest ANALIZA LUDZKICH ZACHOWAŃ, czyli po prostu obczajanie głupoty ludzkiej. Uwielbiam przeglądać rożne facebookowe strony czy fanpage. Kocham czytać co ludzie za głupoty tam wypisują, jakie idiotyczne komentarze wstawiają. Jest to ważny element mojej codzienności. Lubię to robić, oczywiście dlatego, że podnosi to moją samoocenę. Czuję się taka mądra, bo przecież ja wiem, że Kominek nie zamyka swojej Piesi w piwnicy, kiedy leci do NY. Nie muszę komentować na jego Instagramie, że mam nadzieję, że to żart. BO JA TO PO PROSTU WIEM. TAKA JESTEM MĄDRA!


Z tego wielkiego zachwytu nad stanem mojej inteligencji, zaprezentuję Wam moje ulubione typy internetowych osobowości. Czytajcie uważnie, bo jeszcze się okaże, że twój przyjaciel jest jednym z nich...wtedy będziesz musiał koniecznie zmienić przyjaciela!

1. Bohater tragedii. Człowiek w potrzebie, dopadł go zły los, niewiedza wessała w swą odtchłań i potrzebuje rady. Wujek Google nie pomaga, znaleźć potrzebnych info sam biedak nie może, więc PYTA. Pytania są różne. Można przeżyć milion pytań dziennie o to czy są zajęcia, kiedy, jak i gdzie (nieważne, że jest plan na stronie wydziału, warto spytać. Może źle czytam, źle interpretuję tabelki z rozkładem zajęć), Można też znieść tysiące pytań: skąd bluzeczka?" pod zdjęciem jakiejś blogerki. Uważam, że podpis pod zdjęciem z wyjaśnieniem, gdzie kupiona była bluzka i odpowiedź na pierwszych 100 takich pytań jest NIEWYSTARCZAJĄCA. Naprawdę pytajcie 101 raz, spoko. Nie mogę jednak znieść pytań typu: mój piesek zdycha-co mam zrobić?! Szczęśliwe zwierzę, ma taką troskliwą właścicielkę. Na pewno uratuje mu życie. Kiedyś spotkałam się z lepszą sytuacją. Niestety nie mogę już znaleźć tego wpisu na forum, ale brzmiał on mniej więcej tak: "moja króliczka nie była dopuszczona (do mężczyzny króliczego), ale chyba zaszła w ciążę (nieskalana!). Długo robiła gniazdo i chyba już urodziła. Ale nigdzie nie widać młodych. Czy je zjadła? Gdzie są małe?" Serio. Serio. Serio. 




2. Pani dobra rada. Skoro padają pytania, trzeba na nie odpowiedzieć, Są wytrwali weterani, którzy czatują na najróżniejszych forach, stronach, dając swoje cenne rady. Są przecież najmądrzejsi. Zawsze doradzą Ci jak schudnąć/przytyć (oczywiście, pierwsi zauważą, że masz parę kilogramów za dużo), jak lepiej się ubrać (np. powinnaś ubrać bluzkę w innym kolorze, żeby podkreślił blask twoich oczu). Oni wiedzą jak najlepiej sprzątać, prowadzić dom, wychowywać dzieci. Kiedy popełnisz błąd ortograficzny, przejęzyczysz się czy zrobisz literówkę, ZAWSZE CIĘ POPRAWIĄ-nie martw się! Upomną się o zasady dobrego odżywiania, stwierdzą, że powinnaś więcej biegać, itp. Z nimi nie zginiesz! Zawsze uratują Cię z opresji niewiedzy!







3. Hejterzy. Agresywny typ osobowości. Lepiej ich nie spotkać. Krytykują wszystko i wszystkich. Ale nie tak konstruktywnie jak Pani Dobra Rada, który tylko chce pomóc życzliwie. Oni Cię po prostu niekonstruktywnie nienawidzą. Uwielbiam te komentarze pod zdjęciami blogerek: "jesteś za chuda", "jesteś brzydka", "kup sobie aparat na zęby, zamiast wydawać tyle na torebkę", "na twoim mięjscu nie pokazywałabym tych krzywych nóg" albo: "nie lubię twojej strony, ale ten wpis to przesada!". Ciągle coś im nie pasuje, wszystkiego zazdroszczą. Według nich wszyscy są głupimi, nic niewartymi beztalenciami (nie wiem nawet czy jest takie słowo ^^), oczywiście urodą nie grzeszą, nic nie robią pożytecznego. Nienawiść wypełnia ich serca, umysły, całe ciała, że aż wylewa się z nich strumieniami. Nie darują sobie zapraszania do znajomych osób, których nie lubią. Ciągle muszą odwiedzać znienawidzone blogi. Wszystko po to, by powiedzieć jak bardzo tego nie lubią.






4. Łańcuszkowy miłośnik. Pod każdym wpisem, komentarzem, w prywatnej wiadomości, musi pojawić się łańcuszek. "Jeśli nie przeczytasz tego w ciągu 10 sekund, twoi rodzice...", no właśnie co? Będą mnie odwiedzać w więzieniu, jak Ci przywalę patelnią (nie da się inaczej).


Bardzo lubię też kiedy na feju, na stronie "roku", która ma na celu wymianę istotnych informacji (np. o egzaminie) czy dzielenia się notatkami ktoś pyta: "kto ma legitymację?" i 350 odpowiedzi: "ja" (czasem z małym bonusem: "I ja", "ja TEŻ"). Albo kiedy ktoś usuwa wszystkie notatki i zmienia hasło do wspólnego maila. A co tam, niech nie mają, skurwysyny jedne! I rozczulają mnie to romantyczne spotterskie "szukam dziewczyny...".

Tyle radości daje internet!

Z dedykacją dla DARII!!!!! :*




sobota, 25 października 2014

Blask neonów, dzikość serca.

Przychodzi piątek, piąteczek, piątunio. Weekendu początek. Po nim jest dłuuugo wyczekiwana SOBOTA!

Cały tydzień pracujemy w pocie czoła, uczymy się pilnie. Wykonujemy miliony obowiązków domowych. Ciągle gotujemy, sprzątamy, myjemy cholerne naczynia. Chodzimy ubrani według zasad panujący w pracy, szkołe, itp. Nie mamy czasu porządnie się wyspać. Nie mamy czasu być sobą. Ciągle coś. Trzeba wstać rano, zrobić śniadanie, ubrać się w sztywny garnitur albo koszulkę MCdonald's. Ktoś musi dzieci do szkoły odwieźć. Potem 10h w pracy. Obiad trzeba ugotować, zrobić pranie, poodkurzać. Robi się 12 w nocy i czas do łóżka, żeby móc zacząć kolejny dzień. POTEM przychodzi weekend. WOLNE. 





Tak naprawdę to sobota jest naszym dniem. Przychodzi wieczór. Czas imprezy! Przebieramy się w wymyślne ciuszki. Często wyzywające, kolorowe. Niektórzy twierdzą nawet, że nie w naszym stylu. Mocny makijaż albo w ogóle makijaż to podstawa. W tygodniu nie ma na to czasu. Praca nie pozwala nam na takie luksusy. Czujemy się pięknie, pewnie i błyszcząco. Panie układają misterne fryzury, panowie wylewają tony żelu/brylantyny na włosy. Kiedy jesteśmy gotowi wyruszamy w poszukiwaniu przygody!







Miasto tętni życiem. Wszyscy się śmieją, flirtują. Wszystko jest cudowne, my jesteśmy cudowni.

Piwko, jeden shot, drugi, trzeci. Czas zapalić fajkę. Kolejne shoty. Kolejny lokal-kolejna wódka. W głowie się kręci. Aleee jeeeessss tuuuu suuuudoooownieeee! Szalona impreza! Wszystko wiruje. Żadnych rozmów o pracy, żadnych dzieci, żadnego prania. Za to luz, zabawa, dużo śmiechu i tańca do rana. Panie są podrywane, czują się seksownie. Panowie, samce alfa, szukają swoich zdobyczy. Zaczynamy robić, rzeczy, których byśmy się po sobie czy po naszych znajomych nie spodziewali. Programista no-life jest królem imprezy, wszystkie panienki są jego. Księgowana, szara myszka, zazwyczaj ubrana w szarą garsonkę do kolan, dzisiaj w obcisłej, ledwo zakrywającej tyłek kiecce tańczy na stole. TO WINA ALKOHOLU. To zawsze jego wina. A może to wina weekendu? Bo gdyby nie on, nie imprezowalibyśmy do rana. Asienaebaem. Niee, to wina alkoholu. On robi z ludźmi...no właśnie co robi? Stajemy się wyluzowani, otwarci, szczęśliwi. A może alkohol nas nie zmienia? Może stajemy się sobą? Cały tydzień dostosowujemy się do reguł, obowiązków. Nie mamy czasu być sobą. Jesteśmy stłamszeni przez szarą codzienność. Weekend, alkohol, dają nam luz, którego tak brakuje. Wreszcie możemy się otworzyć i być sobą. Dzika strona naszej osobowości wreszcie może ujrzeć światło dziennie...a może światło nocy? Blask księżyca? Blask neonów w klubie? Umcy, umcy, umcy. Bum, bum, bum. Wszyscy narzekamy: alkohol to zło, co on robi z ludźmi, robimy głupie rzeczy w dodatku na drugi dzień czujemy się potwornie. Mimo to wszyscy do niego wracamy.

A może to kwestia naszego podejścia? Można się wyluzować bez niego. Niekoniecznie tańczyć na stole, ale dobrze się bawić i wszystko pamiętać.





WASZE ZDROWIE MOI KOCHANI!
Czas spać.


^Alkohol szkodzi zdrowiu.
^Osobom niepełnoletnim i nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy (NIE BEZ POWODU).
^W ciąży nie piję (DZIĘKUJĘ, MAMO).
^Po pijaku nie jeżdżę (WSZYSCY DZIĘKUJEMY).

sobota, 18 października 2014

"Zbuntowany Anioł", czyli historia zbuntowanej miłości.

"Tam skarb twój, gdzie serce twoje" Angelica Di Carlo



    Buenos Aires. Niezwykle piękna, argentyńska sierota opuszcza klasztor, w którym spędziła całe dzieciństwo. Zaczyna nowe życie. Zostaje zatrudniona, jako służąca w domu rodziny Di Carlo. WTEDY zaczyna się bajka! 







     Pamiętacie Milagros Esposito (jak się później okazuje Di Carlo!)? Oczywiście, że tak! Chyba każdy oglądał z zapartym tchem "Zbuntowanego Anioła". Milagros była przeeepiękna, niezwykle szalona. W tym szaleństwie wręcz zakrawała o niekobiecość. Jednak stała ideałem kobiety. Tak szalona, roztrzepana, że czasami po prostu głupiutka. A mimo to każdy ją uwielbiał. No i tak. Była sobie ta Milagros. Jej szalone życie się toczyło, aż pojawił się IVO. Mam dreszcze na samą myśl o nim! Uhh...To jego spojrzenie spod lekko przymrużonych oczu...a jego rozwiane włosy? Panowie, powinniście wziąć z niego przykład! Chociaż...może po prostu nie ma tutaj takich dobrych fryzjerów? W końcu to argentyński fach. Zachwycający był również dobór biżuterii do stroju. Jego NASZYJNIK a'la surfer z kłem jakiegoś morskiego potwora na szyisz + garnitur. Prawdziwy macho. W dodatku modniś. Dość zachwycania się nad pięknem wewnętrznym i zewnętrznym bohaterów. Wracając do sedna sprawy. Ivo pojawia się w życiu roztrzepanej służącej. Jest jej kompletnym przeciwieństwem. Zrównoważony emocjonalnie, opanowany, w dodatku szarmancki i romantyczny. Zwariowany świat bohaterki się zatrzymuje. Powoli, z różnymi zwrotami akcji nawiązuje się romans. Gorący, dynamiczny, aż rozpala w nas emocje! Miłość kwitnie...oczywiście strasznie trudna miłość. Prosta służąca, biedaczka bez wykształcenia, ba! nawet bez podstawowego wychowania i okropnie bogaty panicz. Cały świat próbował zabić to uczucie! Zwłaszcza rodzina Ivo. I kochające się w nim pannice. Czy Ivo wyzna miłość Mili? Czy uczucie przetrwa? Tudududuuuu...TAK! Całe morze wylanych łez (przez nas!) i taka niespodzianka na koniec. W ostatnim odcinku para bierze ślub!








     Telenowela jest mądrą opowieścią o trudnej miłości. Pokazuje nam, że prawdziwe uczucie pokona wszystkie przeciwności losu (nawet LUIZĘ DI CARLO!!!!!). Pokazuje też, że wszyscy są sobie równi bez względu na pochodzenie i status społeczny. I TAKIE TAM.








     Tak myśleliśmy kiedyś. Mając te 10lat każda z nas wyobrażała sobie, że jest Mili. Każda chciała być tak piękna (ja rysowałam sobie nawet taki pieprzyk!), tak otwarta, szalona i lekka. Zazdrościłyśmy jej wewnętrznej siły i radości. Marzyłyśmy o swoim Ivo. Czekałyśmy aż pojawi się w naszych, marnych życiach. Przystojny, wręcz dostojny, ze zniewalającym uśmiechem. Czekałyśmy aż pokocha nas na zawsze i bezgranicznie. Pokona wszystko i wszystkich, żeby być z nami. Wierzyłyśmy, że wystarczy być sobą, żeby odnaleźć księcia. Księcia bez tarczy. Za to z kłem morsa czy tam tygrysa.








    "Zbuntowany Anioł" 100lat później. Ikona kiczu. Wieje tandetną, głupią telenowelą argentyńską. Śmiejemy z Milagros. Tym bardziej z Ivo. W ogóle ze wszystkiego. A ich rozmowy? Wydaje się, że nie zniesiemy więcej niż 3sekundy ich krzyków. Co się stało? Przecież serial się nie zmienił. Ooo, my się zmieniliśmy. Czyżbyśmy wydorośleli? No dobrze, nie podobają nam się faceci z rozwianą czupryną, kaprawymi oczkami i kłem morskiego potwora a pieprzyk Mili nie jest już seksowny. O ubiorze, wystrojach i innych duperelach też można dyskutować. Modna zmienia się na przestrzeni lat. Naturalność w tej ciężkiej miłośnej grze też już nie jest w cenie. Nie bierzemy przykładu z chłopczycy Mili, którą własnie swoją naturalnością zdobyła serce księcia. Dzisiaj zalewa nas fala nadmuchanych ust i piłek zamiast piersi. A miłość? Przestaliśmy marzyć o wielkiej miłości? O uczuciu, które przetrwa wszystko? Oczywiście, że nie. Zmieniła się tylko oprawa. Pojawili się nowi bohaterowie. Nowa Mili i Ivo. 


"Cambio dolor por libertad
Cambio heridas por un sueño"

niedziela, 5 października 2014

Piwo z sokiem prawdę Ci powie!

Ku pamięci.

Piwo z sokiem. Zimne z lekką, puszystą pianką na górze. Chmielowa gorycz z malinową fantazją. Idealne na gorący dzień spędzony na plaży, idealne na wieczór z przyjaciółmi. Idealne zawsze i po prostu. Czyżby?

Kiedyś myśląc o piwie z sokiem przed oczami miałam obraz kobiety z długimi, platynowymi włosami. Jej tipsy były tak długie, że mieszała nimi sok, który osadził się na dnie kufla. Piersi (oczywiście sztuczne) większe od mojej głowy! Odcień jej skóry zlewał się z pomarańczowym strojem kąpielowym. Obok niej siedział napompowany kreatyną, równie pomarańczowy ON, popijając butelkowanego Żubra. 






Piwo z sokiem. Sok z piwem. Kiedyś atrybut kobiecej, alkoholowej logiki. My delikatne istotki nie byłybyśmy w stanie znieść tej okropnej goryczy piwska! To takie nieatrakcyjne! Dlatego, żeby było bardziej KOBIECO trzeba dolać troszkę różowej słodyczy. Sprawa załatwiona, procenty są, przyjemna malinowa słodycz też jest. Szumi, główka się buja, jest zabawa. Warto zauważyć, że nawet kolor soku (oczywiście, w niektórych knajpkach można dostać ciekawe soki o ciekawych kolorach) jest iście "dziewczyński". Gdyby nie fakt, że maliny są jednymi z popularniejszych owoców, większość facetów nie wiedziałaby nawet co to za kolor, jakiś tam "MALINOWY".





Nie były to czasy odległe, jednak zaszło trochę zmian w postrzeganiu PIWA Z SOKIEM (a może pojęcie męskości uległo zmianie? ;)). Jakiś czas temu  siedząc w pubie byłam świadkiem niesamowicie dziwnej sytuacji. Do baru podszedł facet, po 30, zamówił piwo z sokiem. No okej, zdarza się, pewnie wziął dla swojej ukochanej-taki gentleman! Pan dostał piwo, poszedł i po chwili wrócił. "Proszę dolać mi tego soku, ale bardzo dużo. Lubię kiedy jest go dużo". On lubi, czyli piwo było dla niego. FACET PIJE PIWO Z SOKIEM?! I to z dużą ilością? Chyba nie ma nic bardziej kobiecego! Jeden taki przypadek to jeszcze za mało, żeby stwierdzić, że męskość współczesnych facetów spadła do niebezpiecznie kobiecego poziomu. Chociaż może to zasiać ziarno niepokoju. Ale, ale, ale! Wczoraj kolejna taka sytuacja! Znajomy znajomego mojego znajomego na wczorajszej imprezie zaskoczył wszystkich słowami: "LUBIĘ CZASAMI WYPIĆ PIWO Z SOKIEM." Yhmmm. CO?! Panowie co się z butelkowymi Żubrami? Co się stało z Waszą męskością? Wymieniliście ją na piwo z sokiem? Przecież ono nawet nie jest dobre...CO będzie następne? Może tipsy i platynowe włosy? Mężczyzna musi być twardy. Browar jest dla facetów, soczek dla kobiet. Nie bądźcie tacy delikatni. Jeśli nie możecie znieść goryczy piwka to, co będzie z gorszymi rzeczami? Martwi mnie to...





Chcesz sprawdzić męskość swojego faceta? Sprawdź jego preferencje alkoholowe! Tylko alkohol prawdę Ci powie.  


Z dedykacją dla A! :* 

środa, 17 września 2014

Bieber w randce Ci pomoże!

    ...moja kreatywność przeżywa kryzys. Nie umiem gotować. Nie mogę stworzyć nawet śniadania bez godziny zastanawiania się co położyć na kanapkę. Nie jestem w stanie wymyślić w co się ubrać (ostatecznie zazwyczaj kończy się na jeansach i koszulce-tak, od tygodnia noszę ten zestaw, oczywiście z jednodniową przerwą na pranie, ale wtedy nie wychodzę z domu!). Niedawno rozsadzało moją głowę od pomysłów. Musiałam zapisywać te pomysły na kartce, żeby nie zapomnieć! A teraz?! NIC. 


inspiracjo, gdzie jesteś...?





    Wiedziona zapachem pizzy z najnowszego wpisu Kominka, postanowiłam napisać o randkowaniu. 




Życie bez seksu, czyli kilka randkowych porad...








1. "Nigdy nie idź na pizzę z facetem, który do jej zjedzenia używa noża i widelca." (kominek.es)
Chwilo trwaj, kobieto strzeż się! Nóż i widelec to tylko początek końca. Potem okaże się, że twój wybranek daje buzi w usta mamie( swojej, nie twojej!) i wiecznie czuje się niedojrzały i za młody  na podejmowanie JAKICHKOLWIEK decyzji. Niedojrzały to może być banan, którego odstawimy na parapet na jeden dzień i rano możemy go zjeść, moje drogie! Faceta nie położysz na parapecie...dlatego uciekaj!

2. "Nigdy nie umawiaj się z fanem Biebera."
O bejbe, bejbe...nie skreślaj nikogo ze względu na to jakiej muzyki słucha...Bieber też człowiek! Może zarazi Cię miłością do niego i do ołtarza pójdziecie w akompaniamencie najnowszego hitu tego wokalisty?

3. "Na pierwszej randce nie pytaj o byłe, przyjaciółki, itp. Najlepiej nie wspominaj o żadnych innych kobietach." (usłyszane gdzieś, czy przeczytane, nieważne...)
A właśnie, że pytaj! Przepuść chłopa przez praskę, niech nic z niego nie zostanie! Nie chcesz dowiedzieć się na piątej randce, że on nadal sypia ze swoją byłą. Albo że ma żonę! Nie wiem co ciekawsze. 

4. "Nigdy, PRZENIGDY, nie zamawiaj sosu czosnkowego."
Stoicie pod gołym niebem, on pokazuje Ci gwiazdozbiór centaura...nagle wasze twarze niespodziewanie się zbliżają i...równie niespodziewanie on odsuwa swoją głowę. Poczuł czosnek. Panie kochany! Co to miało być? Chciałeś ją pocałować na pierwszej randce? Toż to nie wypada! Najpierw trzeba się poznać...najlepiej poznać rodziców, dziadków, przyjaciół-im więcej tym lepiej. A Ty, niewiasto, jedz więcej tego czosnku. Niech mu się nie spieszy. Jak kocha to poczeka.


Mała wersja dla Pań, a teraz coś dla panów...





1. "Nigdy nie zadawaj się z dziewczyną, która nie lubi pizzy. Ona jest jakaś dziwna." (kominek.es)
JAK TO? Nie lubi to nie lubi. Ważne, żeby Ciebie lubiła. Zamiast pizzy możecie jeść...no nie wiem co. Nie musicie jeść. Liczy się jej wspaniała dusza, chłopcze!

2. "Bądź gentlemanem, zapłać za nią!"
Ciężkie działo...mamy XXI wiek, równouprawnienie i inne bzdury! Może ona zapłaci za Ciebie? Umówiłeś się z nią, Ty i twoje boskie ja zaszczyciliście ją swoją uwagą-TO POWINNO JEJ WYSTARCZYĆ. Teraz jej kolej. Niech udowodni Ci, że jest zaradna. Nie chcesz przecież całe życie jej niańczyć. Ona powinna niańczyć Ciebie.

3. "Nie pytaj kobiet o wiek."
O matko, to nadal jest aktualne? Jak możesz nie wiedzieć na czym stoisz? Ona może pytać o obwód twojego bicepsa a Ty nie możesz dowiedzieć się czy nie jest przypadkiem matką twojego kolegi albo co gorsza gimnazjalistką? Kto pyta nie błądzi.

4. "Nie pij na pierwszej randce."
Albo przed nią. Bzdura! Mały shocik dla odstresowania nikomu nie zaszkodził! No może dwa albo trzy...Boisz się, że nie spodoba jej się, że pijesz? A nóż upijecie się razem! Warto spróbować! 


Przykazania randkowe z przymrużaniem oka!



sobota, 6 września 2014

...oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci...

    Zatęskniłam za dawną wesołą, Hanią, która widziała w życiu coś więcej niż tylko krytykowanie otaczającej rzeczywistości (zdarzeń, ludzi, zachowań i innych najmniejszych pierdół). Po przemyśleniu swojego, negatywnego nastawienia postanowiłam od czasu do czasu napisać jakiś hymn pochwalny. I oto jest! POCHWAŁA MAŁŻEŃSTWA! Co prawda akurat jednego, ale zawsze!

  Małżeństwo idealne?! Oksymoron w czystej postaci! Mogą być lepsze i gorsze małżeństwa (toksyczne lub mniej toksyczne-jak wolicie), ale idealne? (tak napisałaby dawna Hania)

 Małżeństwo zazwyczaj kojarzy się z utratą wolności, obowiązkami domowymi, zabierającymi czas na przyjemności i z nudną rutyną dnia codziennego. Przekonałam się jednak, że może być inaczej! 



   Historia jednego małżeństwa




  Małżeństwo X: dwójka młodych, ambitnych ludzi. Mają jakieś wspólne zainteresowanie (jakieś chyba na pewno...), część ZUPEŁNIE odmiennych, ale jest coś, co ich łączy. Nie zgadniecie! MIŁOŚĆ. Brzmi jak w każdym innym małżeństwie? Może tak, ale zapewniam Was, że nie jest! Chodzi o wolność. Wydaje się Wam, że w każdym związku (uregulowanym prawnie) jest wolność, częściowo pewnie tak, ale...powiedzcie mi, która żona, nie ma nic przeciwko, kiedy jej mąż mówi o godzinie 21, że dostał sms'a od koleżanek i wychodzi z nimi na wino?! Większość z nas szlag by trafił. Po pierwsze: co to za koleżanki, które wyciągają żonatego faceta w nocy na wino?! Po drugie, ale najważniejsze: co to za mąż, który do nich wychodzi i wraca późno w nocy w stanie upojenia alkoholewego?! MĄŻ POWINIENEN GRZECZNIE POŁOŻYĆ SIĘ DO ŁÓŻKA Z ŻONĄ I SPAĆ! Myślicie, że to jedyny grzech owego męża? Oj, nie! Imprezy w tygodniu ze znajomymi z pracy to norma! Zakrapiane (co to za słowo?) wyjazdy integracyjne i wiele, wieele innych grzechów. I ta biedna żona musi to znosić...

    Pomyślciecie sobie teraz tak: wcale nie biedna! Ona również chodzi na imprezy ze znajomymi kiedy chce, wyjeżdża bez pytania męża o zgodę. Rozumiecie? To idzie w obie strony.

    Czy to nie jest wspaniałe? Ich małżeństwo, oczywiście. Robią to, na co tylko mają ochotę. Bez problemów, kłótni. Nie ma czegoś takiego, że nie wypada, nie mogę, bo mam żonę/męża. Są razem, ale każde z nich zachowało swoje "ja". Nikt nie musiał z niczego rezygnować. Nikt nie musiał porzucać SIEBIE, swojej wolności i indywidualności, żeby być z osobą, którą kocha. To czyni ich małżeństwo niesamowitym. Przez co też rutyna dnia codziennego nie wkrada się do ich związku. A to jest bardzo ważne! Przecież przysięgali, że będą razem dopóki śmierć ich nie rodzieli, to może naprawdę długo potrwać! Jestem zachwycona tym, jak bardzo się rozumieją, rozumieją swoje potrzeby. Potrafią być po prostu sobą a jednocześnie być partnerami. To ma pozytywny wpływ na ich bliskość. On chętnie wraca do domu, jeśli wie, że ukochana czeka cierpliwie a nie z gotową awanturą czy ze spakowanymi walizkami, za to, że wyszedł z kumplami na piwo (no, może na 10 piw). BO PRZECIEŻ POWINIEN OGLĄDAĆ Z NIĄ TLC! W takim związku czuć szacunek i akceptację indywidualności drugiej osoby.

   Ja jestem pod wrażeniem.  


Zdjęcia powstały dzięki życzliwości pracowników urzędu stanu cywilnego. Udostępnili budynek urzędu na czas trwania sesji ;)

 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Garnitur, air max'y i równouprawnienie.

Kiedy mężczyzna był mężczyzną.


W starym kinie mężczyzna był mężczyzną. Po prostu. Zawsze wysoki, dobrze zbudowany. Z czarującym uśmiechem przyklejonym do pięknej buźki. Uprzejmość to jego drugie imię ubrana w idealnie dopasowany garnitur. Zabawny, z  pewnością przepuści Cię w drzwiach. Kiedyś mężczyzna=gentleman. Jak to wygląda teraz?




Teraz (noo, jakiś czas temu) kobiety wymyśliły równouprawnienie. Zapragnęłyśmy tego z całego serca, szturmem wprowadzałyśmy je w życie. Chciałyśmy zajmować ważne stanowiska, mieć szanse do awansów, chciałyśmy być uważane za silne i samowystarczalne. Chciałyśmy pokazać, że i my możemy postawić kropkę nad i! BO PRZECIEŻ MOŻEMY.


Kiedy kobieta zapragnęła być mężczyzną.





Doszłyśmy do momentu, kiedy chcemy robić karierę i mieć dzieci. Chcemy być niezależne finansowo, zresztą najlepiej być niezależne w ogóle. Mężczyzna powinien pomagać nam w wychowaniu dzieci, gotować, prać i sprzątać-równy podział obowiązków. I tu następuje wielkie bum, ogromna sprzeczność. Chcemy być niezależne finansowo, ale facet ma zarabiać na rodzinę. My zarabiamy na siebie-jakie to oczywiste. Chcemy być traktowane tak, jak faceci, ALE NA NASZYCH ZASADACH I W OKREŚLONYCH SYTUACJACH. My zarobimy na siebie i na nasze potrzeby, a on to facet, niech zarabia na rodzinę (równouprawnienie? No przecież jest po równo). Chcemy zajmować najważniejsze stanowiska, ale chcemy też być na 15 w domu, żeby zjeść z dziećmi obiad (jakim cudem miałoby się to stać?). Chcemy być traktowane jak księżniczki, komplementowane, rozpieszczane. Prezenty mają być na porządku dziennym, Boże dopomóż jeśli zapomni przepuścić Cię w drzwiach. I niech go piekło pochłonie, jeśli nie wniesie tej walizki na 4 piętro! Nowe porzekadło mówi: równouprawnienie kończy się kiedy trzeba wnieść walizkę na 4 piętro. I tak to właśnie jest z tym równouprawnieniem. My niechętnie przejmujemy atrybuty męskości. Żadna z nas nie ma ochoty naprawiać kranu, jeśli się zepsuje (tak wiem, że znajdę się takie, które to zrobią!) czy wywozić śmieci, palić w piecu, nosić węgla. Nie chcemy również być tak miłe dla panów, jak wymagamy, żeby oni byli mili dla nas. Już widzę te kobiety, które biegną do ukochanego, gdy on krzyczy z kanapy: daj browara, kobieto! 




Chciałyśmy równouprawnienia, więc stosujmy się do niego. Jak wszystko to wszystko (z wyjątkiem kwestii fizycznych). Jednak tak to nie działa. Równouprawnienie jest tam, gdzie nam pasuje. Tak po prostu, bez żadnego wytłumaczenia. 

Chociaż jak patrzę na mężczyzn, im chyba niektóre kwestie też równouprawnienia się spodobały. Chociażby ubiór. Mokasyny zastąpiliście, drodzy Panowie, kolorowymi air max'ami, garnitury obcisłymi spodniami a białe koszule? Matko najdroższa, co się z nimi stało? Teraz w grę wchodzą również obcisłe koszulki z ogromnym dekoltem. 


Czasem tak patrzę na wszystko, co się dzieję i myślę...o co chodzi?


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Masz 15lat?

Post dotyczy tylko i wyłącznie osób DOROSŁYCH! Dzieci o takich sprawach powinny rozmawiać z rodzicami.

Co zrobić gdy znajdziemy się w sytuacji intymnej z partnerem? Czy w ogóle coś robić? A może w ogóle nie powinniśmy znaleźć się w takiej sytuacji?

Kiedy powinniśmy powiedzieć TAK dla seksu? 
Kiedy kończymy 18lat i stajemy się pełnoletni? W świetle prawa jesteś dorosły-droga wolna! A jak to jest naprawdę? Masz stałego partnera (takiego naprawdę stałego a nie poznanego na imprezie chłopaka, z którym spotykasz się od dwóch tygodni)? Pewnie nie. Więc nogi i ręce przy sobie, bo chyba nie warto dla "chwili przyjemności" z kimś przypadkowym, bo przecież już mogę. Jeszcze nabawisz się jakiejś choroby albo zajdziesz w ciążę i będzie po sprawie. 
Mijają kolejne lata, starość płynie i nic. Nadal nic na siłę. 
Mam partnera! SUPER, JEEEJ! Tylko jak to teraz jest z tym związkiem. Jesteśmy razem cztery miesiące, chodzimy do kina, na lody, myziamy się-jest miło. Ale czy to powód do tak ważnego kroku? Czy ten związek jest tak poważny? Coś z tego będzie? Ueghh, czy Wy się w ogóle zdążyliście poznać przez te cztery miesiące? Pewnie nie, nie, nie i nie. Oczywiście, jesteście dorośli i możecie robić co chcecie. Ale tak sobie myślę (z perspektywy czasu oczywiście!), że można by się zastanowić nad powagą tej decyzji. Może warto poczekać na ten właściwy moment i tego właściwego faceta-ale romantycznie, aż się łezka w oku kręci. A z drugiej strony kiedy będziemy wiedzieć, że to ten właściwy i facet i moment? Nie wierzę w cudowne olśnienie czy coś tam. To może poczekać chociaż do momentu: "Kocham Cię"? Gorzej jak ta chwila ni nadchodzi. Gorzej jeszcze jest jak nadejdzie a potem okaże się, że nic te słowa nie znaczyły. Dzisiaj ludzie naprawdę rzucają tymi słowami jakby to było zwykle: "Smacznego!" Chociaż czasami mam wrażenie, że "smacznego" więcej znaczy. 
Do rzeczy...MOMENT IDEALNY NIE ISTNIEJE. Nie ma też określonego czasu, kiedy powinno się to stać. Żadne czynniki nie mają na to wpływu (chyba, że wiek-poniżej 15 grozi karą!). Każdy musi zdecydować czy to jego chwila. I nie nam oceniać czy odpowiednia czy nie!


Udało się, zrobiliśmy to! Teraz kwestia czy to powtórzyć i jak powtórzyć. Często jest tak, że boimy się wielu rzeczy robić. Wstydzimy się, myślimy, że nie wypada czy obawiamy się, że nam nie wyjdzie. Słusznie? Czy są w łóżku rzeczy, których nam nie wypada? Załóżmy, że mówimy o ludziach szanujących się, kochających się, żyjących w stałym, może długoletnim związku. Planują wspólne życie, budują jakąś przyszłość. Czy w takim wypadku powinniśmy się bać i wstydzić? Może powinniśmy być otwarci, spełniać oczekiwania JEDNEJ I DRUGIEJ STRONY (nie naruszając niczyjej wolności i uczuć)? A nawet jeśli Ci ludzie nie są w stałym związku to czy są rzeczy, których nie powinni robić? Jedną granicą jaka w takich sprawach jest to nasza własna granica oraz wolność i uczucia tej drugiej strony. Bo przecież to, co robimy w łóżku jest naszą sprawą. Ważne, żebyśmy postępowali zgodnie z własnym sumieniem, nie zapominając o tej drugiej osobie. NASZA WOLNOŚĆ KOŃCZY SIĘ TAM, GDZIE ZACZYNA WOLNOŚĆ INNYCH! 
*należy postępować zgodnie z prawem!


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

But znaczkowi nierówny.

Dwa dni temu dodałam nowy wpis a tu nagle minął tydzień...jak to się stało?!

POSTANAWIAM SIĘ POPRAWIĆ.


Dzisiaj o butach, znaczkach pocztowych i...



Ela kupiła nowe buty. Piękne czerwone szpilki, z noskiem w idealny, nienachalny szpic. 
-Była wyprzedaż i...no sam rozumiesz. Szkoda było nie skorzystać! Zresztą, zrozumiesz jak zobaczysz!-ucieszona Ela wyciąga czerwone cudo.
-Yyyy...no ładne. Skąd miałaś pieniądze?-chłopak nie podziela jej radości.
-No nie miałam. Najwyżej nie będę miała za co jeść do końca miesiąca, ale rozumiesz? Była promocja a takich jeszcze nie mam. I tak planowałam je kupić a że trafiła się taka okazja...





Rozumiecie powagę sytuacji? To ten szpic. Tym sposobem Ela kupiła swoją 102485009 parę butów. Ale takiej jeszcze nie miała.




-Po co Ci takie buty? Musiałaś je kupić? Masz przecież szpilki.-racjonalizm chłopaka uderza falami.
-JAK TO PO CO? Będę w nich chodzić. Nie mam takich, zawsze się przydadzą. Już widzę jak będą pięknie wyglądać z prostymi jeansami z rozdarciem ma kolanach i białą koszulą!-Ela ma wytłumaczenie!




No właśnie jak to jest? Kupujemy setną parę butów. Zdarza się, że jedną z nich ubieramy dwa razy w życiu (w tym raz w sklepie jak przymierzamy!). Ale kupujemy następne i następne. Głodujemy, rezygnujemy z innych dobrodziejstw życia (o dziwo, nie chudniemy <rozpacz>), ale jesteśmy szczęśliwymi posiadaczkami 101 pary butów, tym razem do grona dołączył czerwony szpic! Czy jesteśmy przez to próżne? Dlatego, że lubimy otaczać się butami oznacza, że nadmiernie przywiązujemy wagę do rzeczy zewnętrznych? Czy można taką postawę uznać pewnym rodzajem pychy? Przecież każdy but jest inny. Każdy znaczy dla nas coś innego. Każdego z nich ubierzemy na inną okazję. Buty są jak dzieła sztuki, inspirują nas, jednocześnie obnażając naszą duszę.




A czym się różni zbieranie butów od zbierania znaczków? Niczym. Jedno i drugie ma wyjątkową wartość dla kolekcjonera. A jakie to ma znaczenie czy są to znaczki pocztowe z Papieżem czy te cholerne buty? Znaczkowy potwór nie jest uznawany za osobę próżną, ba! nawet często jest podziwiany za wiedzę oraz ciekawe (i nieciekawe) zainteresowanie. A kobieta/mężczyzna/istota, która posiada znaczną ilość butów jest krytykowana i niedoceniona. 

Znaczki jak znaczki, ale wędki? Ktoś opowiedział mi historię pewnego pana. Pan kochał wędkowanie. Wydawał ogromne sumy na sprzęt do łowienia ryb. Również nie był krytykowany, nigdy nie została przypięta do niego łatka-próżny. BO PRZECIEŻ KAŻDA WĘDKA JEST INNA I MA INNE ZASTOSOWANIE! A buty to nie? Sportowe do biegania, trampki na spacer a czarne szpilki na egzamin. Jeśli kobietę posiadającą kilkanaście par butów nazywamy próżną, pewnie głupiutką to mężczyznę zbierającego znaczki czy kupującego trzydziestą wędkę również tak nazywajmy. Bądźmy konsekwentni. Bo tu nie chodzi o to, co zbieramy i czym się otaczamy. Chodzi o to, jaką dla nas ma to wartość. 

A poza tym zamiast oceniać ludzi po ilości butów w jego szafie, porozmawiajmy z nim. Dowiedzmy się więcej o nim i jego zainteresowaniach. Pięćdziesiąta para butów nie świadczy o człowieku. Świadczy o nim to, co ma do powiedzenia. Warto też zwrócić uwagę na jego czyny i stosunek do drugiej osoby. Jeśli dowiemy się tego wszystkiego, może wtedy będziemy mogli zastanowić się czy zasłużył na miano próżnego.




Pozdrawiam,
próżna Hania i jej buty!
 

SYMPATYCZNIE KAŻDEGO DNIA Copyright © 2011 -- Template created by O Pregador -- Powered by Blogger